Przypadek sprawił, że niedawno obejrzałem „Blade Runner 2049”, film nawiązujący do – przepraszam za paskudne słowo – kultowego filmu sprzed lat o bardzo podobnym tytule. Z tamtego zapamiętałem tylko tyle, że główny bohater ginie, a może nawet umiera, co w przypadku androida nie jest jednoznaczne. Takoż i w nowej produkcji nie zdziwiło mnie, że scenarzyści postanowili ten sam los przygotować dla głównego bohatera.
Tak, wiem, „robię spoiler”, czyli z angielska psuję seans tym, którzy jeszcze tego filmu nie widzieli. Nie warto, dłużyzny jak cholera, a i tak prawie wszyscy giną lub umierają. Poza tym prawie nic z tego filmu nie zrozumiałem, może poza pobocznym wątkiem miłości pomiędzy androidem a hologramem. Miłości oczywiście nieszczęśliwej, bo pomimo że w filmie pominięto jej paranoiczny aspekt, to przecież taka miłość nie może się udać z definicji.
Czyż my – uwaga, będzie tęga parabola – niespełnieni artyści-fotografiści-AT-iści nie jesteśmy-że w sytuacji takiego nieudacznika-androida zakochanego w hologramie? Obiekt naszej miłości został niecnie unicestwiony przez złowrogiego Komendanta, zrazu przyjaciela, a potem mordercę. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, niespodziewanie i nieodwołalnie – bach! – Było AT i nie ma AT. To było gorsze od wbicia wężyka spustowego w plecy, od otrucia rodinalem, od skazania na dożywotnie fotografowanie na materiałach patologicznych. Po tym haniebnym akcie moja wyobraźnia z upodobaniem rysowała posępne postacie osieroconych i pogrążonych w nieutulonym żalu, snujących się bez celu po świecie AT-istów.

Aż tu nagle! Tak jest, każda historia o należycie skonstruowanej dramaturgii musi mieć ten moment w którym odbiorca nudzi się, może nawet przysypia, myśli że już nie wydarzy się nic ciekawego. Znacie to: nic się nie dzieje, nuda, aż tu nagle cały na biało wjeżdża on – i mówi: będziecie znowu mieć swoje AT, moja w tym informatyczna głowa. Jaka radość zapanowała w wtedy Polsce! Prognozy od razu zmieniły się na lepsze. Smog stał się mniej dokuczliwy, polityczne awantury jakby cichsze i nawet komentarze na Facebooku wydały się mniej durnowate niż zwykle. Mało tego, niektórzy niewcześnie optymistyczni AT-iści wyciągnęli z dna szaf, z zapyziałych kufrów i ciemnych piwnic prawie zapomniany już sprzęt do fotografii analogowej. Jęli wertować książki Cypriana i Dederki żeby sobie przypomnieć jak ładuje się kliszę, z której strony przykłada aparat do oka i czy w ogóle aparat jest niezbędny do zrobienia zdjęcia.
Sprawy jednak przeciągały się, ten który dał nadzieję odjechał na białym koniu, być może inne królestwa ratować, innej księżniczce nieść wybawienie, z innymi smokami boje toczyć. Trwało to tak długo, że nawet najbardziej wytrwali AT-iści pochowali z powrotem swoje aparaty do kufrów, co bardziej zniechęceni wystawili je za bezcen na allegro i ebayu, a książki o fotografii oddali na makulaturę. Co prawda od czasu do czasu docierały niepotwierdzone informacje, że jest, że działa, że walczy w naszym imieniu i o naszą – słuszną przecież – sprawę. Kto by jednak wierzył w plotki tym bardziej, że pojawiały się już od tak długiego czasu, że – zdało się w końcu – nic poza plotkami nie ma. Doszło do tego, że niektórzy zaczęli zgoła wątpić – nie tylko w powstanie nowego AT, ale też w istnienie starego. Ponoć nic w internecie nie ginie, a tu proszę, było AT i nie ma AT (że się powtórzę). To tak jakby nie było go w ogóle. Starzy AT-iści nie tylko zwątpili, ale też i nabrali przekonania, że AT nigdy nie istniało. Podpytywani podstępnie przez dziewczyny nasłane na nich przez służby albo wręcz brutalnie przesłuchiwani po gwałtownym zwinięciu z ulicy w samym środku miasta, zgodnie ze swoją najszczerszą intencją i najlepszą wiedzą odpowiadali, że w swoim sędziwym życiu o AT nigdy nie słyszeli! Tak jest, czas jaki upłynął od zdradzieckiego wyjęcia wtyczki przez Komendanta był na tyle długi, że nikt już o starym serwisie nie pamiętał.

Aż tu drugie nagle! Pewnego umiarkowanie pięknego dnia serwis otworzył się na użytkowników. Bez bicia w dzwony, bez honorowej obecności Tych Co Zawsze, bez piwa i konfetti. Na razie skromnie, w ograniczonym zakresie i ze znikomą liczbą potencjalnych awanturników. Najwierniejszych. Z dostateczną dozą paranoi, żeby uwierzyć, że oddany właśnie do użytku holograficzny byt to reinkarnacja dawnego AT. To ci, którzy ukochali nade wszystko ten widmowy, wirtualny kawałek internetu zdeptany przez Komendanta z taką samą zbrodniczą brutalnością z jaką Luv zdeptała emanator z Joi (kto oglądał wspomniany na początku film rozumie barbarzyństwo tego gestu).
Jeżeli ktoś tedy wątpi, że niebawem ludzie będą zakochiwali się w maszynach, programach komputerowych i gumowych lalkach wypełnionych śrubkami i trybikami to tu ma przedsmak tego, co czeka naszą cywilizację w niedalekiej przyszłości. Myślisz: pochwalę się zdjęciem na „nowym AT” – a tymczasem bierzesz udział w destrukcyjnym procesie cywilizacyjnym. Bo to się nie może udać. Holografia to miłość bez przyszłości, owszem, wróżę jej sukces, niedługo innej znać nie będziemy, ale powtórzę: to się nie może udać. Źle się dzieje, kiedy człowiek przywiązuje się do kawałka internetu tak silnie, że tęskni, spać po nocach nie może, a w porywie desperacji, a może i szału bierze notatnik i zaczyna szkicować klona utraconej miłości. Źle się dzieje kiedy inni również nie mogąc spać po nocach, chudnąc i rozpijając się, czekają na ukończenie prac. I źle się dzieje jeżeli wydaje nam się, że stworzenie klona to odzyskanie miłości.
Oczywiście łatwo powyższe głupoty wziąć w nawias i po prostu cieszyć się z reinkarnacji AT. Sam zamierzam to zrobić, a świętowanie swoje wyrazić spacerem z aparatem twarzowo uwiązanym do szyi. Tak jest, wykopałem go z szafy, tak jest, przypomniałem sobie jak się fotografuje, tak jest, będę szacowne grono AT-istów zadręczał swoimi knotami. Bo to jest jedna z największych tajemnic człowieka: wiedzieć jak jest naprawdę, a mimo to działać jakby się nie wiedziało. Jako pierwszy powiedział to Cioran, ale równie dobrze mógł być to Sofronow cytowany przez Anioła.

Rozumiem, że to tak z pośpiechu...
Ale interesuje mnie inna rzecz, dlaczego miłość tych bohaterów nie może się udać z definicji - acz pytanie brzmi z goła inaczej, lecz nasuwa się samo, niczym startujący automat nakręcony jeszcze zanim wybrzmiało ostatnie słowo czytanego zdania:
Czyżbyś znał definicję Miłości?
Jacek jest pesymistą. Ja nie. Jesli prawdziwa, mimo, że zawsze boli, to udaje się.
Ja wierzę że tamta miłość była mimo wszystko prawdziwa - to się czuło patrząc na tamte obrazy... i była...
Czy się nie udała? - to nie jest dobre pytanie, gdyż wszystko umiera... chyba wszystko...
Ludzkość jest zbyt zadufana w sobie przypisując jedynie sobie zdolności do uczuć...
Z tym się zgadzam stąd znaczne umniejszenie przynależności do niej. Miłośc i relacje to podstawa bytu. To wszystko co mieć mozemy. Na szczęscie- nie kazdemu dane. Niektórzy nie zasługują, inni maja, ale nie widzą.
Pierwszy i nawet zgrabny felieton.
Powiem tak, nadziei nigdy nie traciłem, bo znam fizykę, a ta próżni nie szanuje.
Nie myślałem jednak, że stanie się to w momencie, gdy jeszcze widzę, czuję i ledwo, ale jeszcze kojarzę.
Już gratulowłem Twórcy, efektów Jego pracy i poświęconym gdzinom wrednej pracy.
O zachowaniu byłego tzw. komendanta pisał nie będę bo mnie mndli.
Uprzejmie informuję, że zadnego z aparatów nie odsprzedałem, ani żadnej książki, która moja jest.
Cieszę się z powrotu tego fajnego pomysłu do Sieci. Zobaczymy teraz, czy my sami dorośliśmy do posługiwania się tym ciekawym narzędziem jakim jest to forum.
Kłaniam nisko się wszystkim, których już znam i nowym, którzy nadejdą. Jednocześnie życzył bym sobie po cichu, że będzie wśród nas więcej Pań.
O, felie-toń.
Mam. Nie wiem tylko czy Łukaszowi udało się odzyskać również zawartość podstrony z felietonami - jeżeli nie to umieszczę "Alfabet" ponownie. Dodam tylko jedno hasło: Komendant.
Z odzyskaniem archiwalnych felietonow jest nieco wiekszy problem natury prawnej, dot. praw autorskich.
Co się tyczy moich felietonów to nie będę czynił żadnych trudności w związku z przeszczepieniem ich w obszar nowego AT.
Wszystkie obawy wiążą się z utartą tezą postawioną przez tego gościa z Efezu. Jest jednak szczegół który do ogranej tezy nie pasuje: nasza rzeka jest prawie nowa, woda zaś prawie taka sama. Znamy i pamiętamy źródła infekcji w tej wodzie. Teoretycznie jesteśmy z tego powodu mocniejsi.
Teoretycznie przyrost wiedzy winien być dodatni, a nie ujemny. W praktyce jest tak, że doświadczenia, zamiast nas wzmacniać duchowo i intelektualnie, sprawiają że głupiejemy. Nie jest to wina wydarzeń, ale naszej predyspozycji do marnowania okazji. Historia magistra vitae? - Jeżeli czegoś uczymy się to tylko niechcący i wbrew sobie. A do tej samej rzeki wchodzimy nie raz i nie dwa, ale nieustannie. Pewnie dlatego woda w niej jest tak brudna, że nie nadaje się do niczego.
Woda byłaby brudna gdybyś postępował w dół rzeki. Wchodząc do niej w tym samym miejscu lub zbliżając się do źródeł wodę znajdziesz świeżą. To nie jest teza filozoficzna. Jestem inżynierem od wody.