Feljeton pierwszy raz opublikowany na pierwotnym AT 2016-05-19 o godz. 21:20:09.
Jakiś czas temu zepsuł mi się w cyfrowym aparacie
lustrzanym telewizorek do podglądu zdjęć. Odmówiła też współpracy połowa
przycisków, szczęśliwie służących głównie do przeglądania i kasowania
zdjęć. Aparat wciąż robi to, do czego jest w podstawowy sposób
przeznaczony, czyli umożliwia fotografowanie. Jednakowoż, żeby ocenić
efekty, należy wpierw zawartość karty pamięci zgrać na dysk twardy
komputera. Aparatu nie naprawiam, bo i po co? Jest już wysłużony (w
cyfrowym standardzie siedem lat to kilka epok) i używany raczej rzadko,
bo przecież mam na pokładzie świetne aparaty analogowe, poza tym utrata
podglądu nie wpłynęła negatywnie na komfort fotografowania. Szybciej
zatem kupię nowy aparat cyfrowy, niż naprawię stary (tylko po co
kupować, skoro mam na pokładzie świetne aparaty analogowe).
Uwagę
o tym, że brak podglądu zdjęć nie wpłynął na brak komfortu w
fotografowaniu zapewne z aprobatą przyjmie większość fotografujących
aparatami tradycyjnymi, choć doprawdy ciekawi mnie, ilu ze zrozumieniem.
Wszyscy znamy przekonanie, że jeżeli umie się fotografować, to dobór
sprzętu nie ma znaczenia i ten, kto potrafi fotografować aparatami
analogowymi, także na karcie pamięci nie będzie marnował miejsca
pstrykając bez sensu.
To jedna z głupszych fotograficznych
„prawd” rozpowszechnionych w internecie, choć jej szkodliwość trudno mi
jest ocenić. O ile bowiem ktoś, kto potrafi robić zdjęcia, będzie robił
dobre bez względu na trzymany w dłoni rodzaj sprzętu, to jednak nie
wiadomo, czy byłyby to takie same zdjęcia. Wolno sądzić, że różne.
Jednym z aksjomatów epistemologii jest teza, że dobór narzędzia, jakiego
używamy, wpływa na naszą świadomość, a pośrednio i na wykonaną
narzędziem pracę. Z aksjomatem można polemizować, ale raczej bez
sukcesu. Narzędzie oddziałuje na nas bardziej, niż, zadufani we własne
umiejętności, jesteśmy w stanie przyznać. Mówiąc łopatologicznie: od
tego, jaki weźmiemy do ręki aparat, w dużej mierze zależy to, jakie
zrobimy zdjęcie.
Każde narzędzie posiada określone funkcje, które
powiększają obszar naszych możliwości. Dzięki temu możemy wykonać
określony zestaw zadań. Po jakimś czasie zaczynamy myśleć o narzędziu w
kontekście jego funkcji. Naiwnością jest sądzić, że jesteśmy w stanie
zachować niezależność myślenia i dysponować swoimi umiejętnościami
korzystania z niego w oderwaniu od tego, co ono oferuje. Jeżeli
przesiądziemy się z hulajnogi na ferrari, raczej nie będziemy jechać
tak, jakbyśmy wciąż trzymali w dłoniach kierownicę od hulajnogi, bo
skoro umiemy jeździć na hulajnodze, to nie musimy iść na łatwiznę i
popisywać się przyspieszeniem do setki w trzy sekundy, etc.
Aparat analogowy uczy uważności, a z powodu swojej konstrukcji i
pojemności filmu zmusza do gruntownego przemyślenia każdej klatki.
Zwracam uwagę na słowo „zmusza” – ono nie ma nic wspólnego z naszymi
umiejętnościami, ale wiele z ograniczeniami używanej przez nas
technologii. Biorąc do ręki aparat cyfrowy z pojemną kartą przestajemy
być „ograniczani” i „zmuszani” przez technologię. Rzec można – dopiero
wtedy otwierają się przed nami możliwości. Możliwości niczym nie
ograniczone rychło przekształcają się jednak w anarchię, zatem
ograniczenia i przymus powinniśmy odnaleźć w sobie. Teraz to my
powinniśmy umieć postawić granicę kompulsywnemu naciskaniu spustu
migawki, tak jak w przypadku fotografii analogowej tą zewnętrzną wobec
nas granicą był (jest) koniec filmu.
Jest jednak niedorzecznością
traktować aparat cyfrowy jak aparat analogowy, tyle że cyfrowy. Posłużę
się przykładem. Spójrzcie na to zdjęcie.
Jedno z ulubionych, jakie zrobiłem aparatem cyfrowym – i
zarazem jedno z kilkudziesięciu, jakie zrobiłem tej kobiecie. W biurowej
garsonce i z plączącym się między nogami odkurzaczem wyglądała
nadzwyczaj komicznie. Mając w aparacie ładunek trzydziestu sześciu, albo
nie daj Boże, dwunastu klatek, byłbym nadzwyczaj ostrożny w wyzwalaniu
migawki, i być może przepadłaby mi możliwość zrobienia tego właśnie
kadru. Właściwie wiem z całą pewnością, że nie zrobiłbym takich samych
zdjęć (kwestię ich liczby pomijam). Na karcie pamięci miałem jednak
sporo miejsca, trzaskałem tedy migawką bez opamiętania wiedząc, co chcę
uzyskać i nie przejmując się tym, że w walce o efekt zdaję się na
statystykę. Przekonanie, że świadomy fotograf jest w stanie w
dynamicznej scenie trafić we właściwy moment jednym pociągnięciem
spustu, to kolejne internetowe głupstwo. Koniec końców, nawet on nie
jest jasnowidzem i nie wie, czy scena, której właśnie zrobił
„decydujące” zdjęcie, za chwilę nie ustawi się do jeszcze bardziej
decydującego momentu. Ale za późno, on swoje zdjęcie już zrobił!
Co do mnie, nie zrobiłbym tego zdjęcia, gdybym myślał jak ktoś, kto
fotografuje aparatem analogowym. Owszem, użycie określonego sprzętu
niejako wymusza na nas określony sposób myślenia, ale i my – starając
się zachować do tego dystans – winniśmy umieć dopasować sposób myślenia
do używanego akurat sprzętu. Oto mądrość fotografowania. Jakże odmienna
od tej, którą oferują nam „mędrcy” przekonujący, że nie ma znaczenia,
jakim sprzętem fotografujemy, bo fotografowanie jest jedno!
To,
jakie zrobimy zdjęcia, zależy od tego, jaki aparat trzymamy w dłoniach.
Kiedy tak to przedstawimy, wydaje się to trywialne, ale nie zapominajmy,
że idzie to w kontrze do wspomnianego na początku głupstwa, że dobry
fotograf nie zważa na trzymany w dłoni sprzęt, tylko robi zdjęcia.
I tutaj – pozwólcie, że przewrotnie wrzucę kamień do własnego ogródka –
przypomniała mi się historia opowiedziana przez znajomego fotografa.
Spotkał kiedyś fotografkę, która, wrzucona w sytuację fotograficzną,
wzięła do ręki podsunięty jej aparat i nie zważając na jego parametry,
jęła robić zdjęcia. Bo pasja była najważniejsza. Pasja i intuicja.
Pasja, intuicja i wrażliwość. Pasja, intuicja, wrażliwość i
umiejętności. Aparat był tu najmniej ważny. Pamiętajmy jednak, że i
kamień może urodzić mysz, gdyby podsunięto jej aparat analogowy,
przygoda zakończyłaby się zaraz po rozpoczęciu; innymi słowy,
szczęśliwie złożyło się, że entuzjazm fotografki i możliwości aparatu
uzupełniły się.
Od lat stoję na stanowisku, że jeszcze nikt nigdy
nikogo do niczego nie przekonał. Nawet racjonalne argumenty nie
przekonają tedy kogoś, do kogo „czucie i wiara silniej przemawia, niż
mędrca szkiełko i oko” (sami, mądrale, poszukajcie źródła cytatu, Google
dzisiaj z każdego potrafi uczynić erudytę). Zachłyśnięcie się
fotografią tradycyjną skutkuje bezkrytycznym przyjęciem stanowiska, że
bez reszty panujemy nad narzędziem, bo jedyna licząca się potęga – to
potęga naszej wiedzy i świadomości.
Wszystkim niedowiarkom i
uparciuchom proponuję bezbolesny eksperyment myślowy. Wyobraźcie sobie,
że na środku pokoju, w którym czytacie niniejszy felieton, znajduje się
pluszowy pingwin. Prośba jest taka, żeby go nie ruszać do jutra. Trudno,
jakoś się go będzie obchodziło, uciążliwość, to prawda, ale raczej
nikomu nie zakłóci snu. A teraz wyobraźcie sobie, że zamiast niego
położono minę. W zasadzie niegroźną, wystarczy ją omijać, żeby nie
wybuchła. Ilu z was mogłoby z tą świadomością spokojnie zasnąć?
To tyle w kwestii iluzji, że świadomość pozwala nam panować nad środowiskiem. Dobranoc.
Ta mina warta pingwina. Oprócz aparatu liczy się materiał światłoczuły, który zawsze był albo tańszy albo droższy. Nie pamiętam by kiedykolwiek było mnie stać na kupowanie filmów w dużych ilościach. O umiejętności wykorzystania walorów filmu nie wspominam. Mogę tylko naśladować innych.
Ja również nie należałem nigdy do tych, którzy nadwyżkę zamiast kupić złoto lub działkę inwestycyjną pieniądze lokowali w filmach. A są przecież tacy, którzy zrobiwszy wyprzedaż zawartości lodówki odzyskaliby - nomen omen - zamrożony spory majątek.
Zdecydowanie aparat może przeszkadzać lub pomagać w robieniu zdjęć. A miłość do aparatu (systemu) zaczyna się właśnie wtedy, gdy statystycznie większość kadrów po wywołaniu i obejrzeniu n-tej wglądówki, pokrywa się z kadrami które pojawiły się w głowie, przed naciśnięciem spustu migawki. Ja tak mam. Patrzę sobie na wglądówkę i myślę: --k.wa! o to mi przecież właśnie wtedy chodziło!!!
Nie wiele jest takich aparatów (systemów). Właściwie to bardzo mało takich znam. I nie chodzi tu stricte o to który producent dał nam ostrzejsze szkła. Mam na myśli całokształt.
Uważam, że nie. Nieraz widziałem w okienku, jak mi przemija ów moment, a ja wtedy myślami dopiero łapałem się na tym, że właśnie widziałem decydujący moment, po czym przenosiłem swe myśli na swój palec położony na spuście migawki i to, że nawet nie drgnął. Albo odwrotnie, już po. Kwestia tego komu, do czego służyć ma fotografia. Można ćwiczyć, albo wyposażyć się w technologiczną protezę, jaką jest szybka maszynka do robienia zdjęć i mamy ten problem z głowy. Co może być korzystne dla zawodowca, dla amatora będzie pułapką, bo to się szybko obejdzie. Albo podnosimy ciężary, albo wolimy markować, że się podnosi. Przełożenie 1:1 jest w motoryzacji; samochód tak jak aparat, jest narzędziem, które służy w określonym celu. Ktoś, kto nie nie znajduje przyjemności w prowadzeniu, wybierze jakiś autonomiczny pojazd, który pozwoli mu przemieścić się z miejsca na miejsce i ograniczyć swoją rolę do minimum. Inaczej w przypadku kierowcy który czerpie z jazdy.
Felieton przeczytałem z przyjemnością, a to dla mnie najważniejsze.
Przykład z miną i pingwinem kiedyś słyszałem, albo o nim czytałem na starym AT.
Jako człowiekowi lubiącemu torpedy, wolał bym w pokoju minę, jednak gusta są różne.
Teraz na temat fotografii, traktuję ją, jak zresztą wszystko inne niezbyt poważnie.
Sprzęt, którym fotografuję ma dla mnie ogromne znaczenie, nie tylko z powodów czysto logicznych.
Posiadam dziwną cechę, mianowicie miewam fazy fotograficzne, nieraz to fazy cyfrowe, nieraz fazy tradycyjne.
Dotyczy to również słuchania muzyki i robienia innych drobiazgów w swoim życiu.
Moja świadomość nie pozwala mi panować nad środowiskiem, i co dziwne wcale tego nie pragnę.